Nie samym fotografowaniem samolotów człowiek żyje, więc zatankowawszy pod korek swoją wypożyczoną wyprawówkę ruszyłem greckimi serpentynami na podbój masywu Olimpu. Plan tworzył się wraz z kolejnymi kilometrami na liczniku, i tak z Leptokarii udałem się do Elassony, bo według przewodnika miała być to miejscowość u podnóża Olimpu z pięknym łukowym mostem i klasztorem górującym nad miastem. Łukowy most owszem był, ale wcale nie taki piękny a i suchą nogą można było przejść na drugi brzeg i bez niego, bo rzeka wyschła. Klasztor też był ale zamknięty na cztery spusty. Miasto też specjalnie nie zachwyciło i zdecydowanie nie było u podnóża Olimpu, które zostawiłem 10 km wcześniej. Szkoda zatem czasu, trzeba kierować się z powrotem na Olimp. Droga jest bardzo kręta, z dużym nachyleniem, zdecydowanie bardziej widokowa niż polecana Elassona. Co ciekawe na Olimpie leży śnieg, a pokładowy termometr wskazuje 29*C. Mijając kolejne zakręty, wioski i upartą zwierzynę wylegującą się na drodze dojechałem do Katerini, czyli znów nad morze Egejskie. Z Katerini do hotelu miałem jakieś 40 minut jazdy i w zasadzie na tym zakończyła by się moja wyprawa gdyby nie drogowskaz (notabene jedyny nie po grecku) na miejscowość Litochoro, o której trochę czytałem, m.in. to, że w dosłownym tłumaczeniu oznacza kamienne miejsce, co później potwierdziło się. Tak wąskich i nachylonych pod takim kątem uliczek nie widziałem nigdy w życiu. Miasto jest usytuowane na skale u podnóża masywu Olimpu od strony morza Egejskiego. Z tego też miasta prowadzi droga do schroniska, z którego wchodzi się na Olimp. Jak się później okazało – i to dopiero po powrocie do kraju – na podstawie geotagowania zdjęć, droga którą wspinałem się do góry swoją dzielną wyprawówką wcale nie prowadziła do schroniska, a wysoko w góry, więc przy większym zasobie czasowym miałbym szansę na pobicie rekordu wysokości jaki osiągnął samochód miejski 😉